39. Rawa Blues Festival
11-12 października 2019
Wykonawcy
NOSPR
Rick Estrin & The Nightcats, Irek Dudek
Duża scena, Spodek
James Blood Ulmer Memphis Blood Blues Band feat. Vernon Reid, Victor Wainwright & The Train, The Daniel Castro Band, Lindsay Beaver, Hannah Wicklund and the Steppin' Stones
Christine & The Blue Drags, Willie Mae Unit, Blackberry Brothers, Blues Junkers
Scena boczna, Spodek
Adam Zalewski Trio, Magda Hanausek, Lublin Street Band, Roxana Tutaj & Good Omen, Black Job, Blues Menu, Diapositive, Silesian Hammond Group, Tipsy Drivers, The Storks
Multimedia
Hannah Wicklund and the Steppin' Stones
James Blood Ulmer Memphis Blood Blues Band feat. Vernon Reid
Victor Wainwright & The Train
The Daniel Castro Band
Lindsay Beaver
Rick Estrin & The Nightcats
Irek Dudek
Kronika
Rawa Blues Festival to marka, która niezmiennie przyciąga najwierniejszych sympatyków bluesa z całego kraju. W wyznaczonym terminie chcą być uczestnikami wydarzenia, które dostarcza zawsze wielu emocji i przeżyć. Fanów bluesa jest zwykle około czterech tysięcy i zjawiają się bez wnikliwego analizowania programu i stopnia atrakcyjności wybranych artystów. Mało tego, nawet blisko sto osób z zagranicy gwarantuje sobie także uczestnictwo w koncertach i jam session. Wiedzą, że na Rawie Blues usłyszą artystów, którzy rzadko koncertują w Europie. I tak jest od blisko czterech dekad.
Zaczęło się nieobowiązująco w czwartek 10 października w sali hotelowej, gdzie świetny gitarzysta i producent Kid Andersen przy włączonych mikrofonach radiowej Trójki opowiadał o swojej przygodzie z bluesem. A to opowieść Norwega zakochanego w tym gatunku muzyki. Andersen zawędrował przed laty do Kalifornii, gdzie grał ze swoimi mistrzami i w końcu stworzył własne studio z dorobkiem ponad stu zrealizowanych płyt. Najwspanialsza była druga część workshopu, kiedy spontanicznie kolejno dołączali do Andersena, szef jego zespołu harmonijkarz Rick Estrin i perkusista Derrick Martin, który z braku zestawu instrumentów wybijał rytmy bezpośrednio na różnych częściach swojego ciała. Wyszła znakomita zabawa muzyczna na pełnym luzie.
Następnego dnia Rick Estrin And The Nightcats zagrali już w kwartecie w przepięknej sali NOSPR. Koncert poprzedził występ Irka Dudka, który kolejny raz udowodnił, jak bardzo stroni w muzyce od stagnacji, powtarzalności i braku kreatywności. A gitara w rękach Dudka to zdecydowanie rzadki widok. Na starcie Dyrektor festiwalu rozbudził duże oczekiwania. Pierwsze pięć utworów, począwszy od „Trouble In Love”, zaśpiewał solo tylko z własnym akompaniamentem na gitarze. Gitara w rękach Dudka – o dziwo – jak na bluesowe kanony przystało, była ważnym elementem dialogu śpiewaka i instrumentu. W tym fragmencie występu usłyszeliśmy rzadko wykonywane przez tego muzyka utwory „Ojciec taki był”, „Kiedy się z tęsknoty” czy „Za dużo by umrzeć, za mało by żyć”. W części drugiej – już z całym zespołem – Dudek wrócił do swojego żelaznego repertuaru, jednak w zupełnie innym ujęciu aranżacyjnym. Polegało to głównie na zastosowaniu nowej formuły rytmicznej i odwróceniu piosenkowego szyku wielu znanych utworów. Piosenki „Tak dobrze mi tu” i „Gdy wracam późno” wokalista pięknie, swingowo rozkołysał. W tej części artysta wrócił do swoich podstawowych instrumentów, harmonijki i skrzypiec. Na bis Irek Dudek z zespołem zagrali „Au sza la la la” oraz „Everyday I Have The Blues”. Dynamicznie i z werwą wystartował po przerwie amerykański zespół Rick Estrin And The Nightcats. Zaledwie czterech muzyków potrafiło zarazić ponad dwa tysiące słuchaczy ekscytującą muzyką. Każdy kolejny utwór utrzymany był w innej rytmice: blues, swing, shuffle, a nawet rock ‘n’ roll. Wspaniały Estrin na harmonijkach prowokował Kida Andersena do nie mniej wirtuozerskich poczynań. Trudno przesądzać, który z instrumentalistów wyszedł z tych zawodów zwycięsko. Obaj muzycy grali z ogniem i dawali z siebie wszystko. Show kradł tym muzykom na drugim planie perkusista Derrick Martin, nie tylko świetnie grając technicznie, lecz również wyjątkowo widowiskowo. Prawdziwy akrobata wśród perkusistów. Kalifornijska kapela Estrina wykonała kilka utworów z albumu Contemporary, a sam lider sprawił wielką niespodziankę sięgając po harmonijkowy klasyk Little Waltera „Juke”. Po blisko dwóch godzinach koncertu, Estrin usłyszał śpiew „Sto lat” w wykonaniu całego audytorium. Mistrz dopiero, co skończył siedemdziesiąt lat i w podziękowaniu zagrał na bis wraz z zaproszonym na scenę Dudkiem na harmonijce.
Tradycyjnie największe zainteresowanie na festiwalu budzi sobotni maraton koncertowy w Spodku. Może trudno to jeszcze stwierdzić około godziny 11, kiedy zaczyna się na Małej Scenie konkurs zespołów. Ten 12 października stał na bardzo dobrym poziomie i wcale nie było łatwo jury wytypować spośród dziesięciu uczestników zwycięzcę. Z jednej strony akustyczna muzyka bluesowa Adam Zalewski Trio czy Magda Hanausek. Z drugiej „stara gwardia bluesowej sceny” zespoły Blues Menu i Tipsy Drivers. Cięższy kaliber rockowy zaprezentowały grupy Diapositive i Black Job. Także własny rockowy repertuar przedstawił sekstet The Storks z Częstochowy. Bardzo dobre wrażenie zrobiła ośmioosobowa orkiestra Lublin Street Band, grająca głównie taneczne funky ze świetną sekcja dętą i nieco słabszym wokalem. W końcu na szali pozostały dwie oryginalne propozycje Roxana Tutaj & Good Omen oraz Silesian Hammond Group. Przeważyła oryginalność, umiejętności wokalistki i nawiązanie do szlachetnego brzmienia organów Hammonda. W konkursie przewinęło się sporo wokalistek i gdyby tylko ten element nagradzać, profesjonalne jury miałoby duży kłopot.
Start Dużej Sceny przypadł w udziale młodej grupie z Warszawy pod nazwą Christine & The Blue Drags. Kwartet dopiero co wydał swoją debiutancką płytę i na żywo potwierdził, jak bardzo muzycy są zanurzeni w bluesowej tradycji. Instrumentalny ton nadawały harmonijka i fortepian, całość spajała wokalistka Krystyna Ostrowska. Standardy bluesowe w wykonaniu kwartetu miały pewne niedociągnięcia, które rekompensowały wdzięk tańczącej wokalistki, retro klimat i świeżość grania. Laureaci Małej Sceny Silesian Hammond Group już z nagrodą w wysokości pięciu tysięcy złotych, zagrali na głównej scenie z dużo większą swobodą, a i wokalistka Asia Reczyńska mniej forsowała głos, ukazując niuanse ciekawej barwy. Kolejna grupa Willie Mae Unit, po nagraniu dobrej płyty studyjnej, znacznie poprawiła swoje oryginalne brzmienie. Trio grało bluesa akustycznego, dobrze nagłośniony koncert pozwolił cieszyć się rezonującymi dźwiękami dwóch gitar, poszerzonymi o tony harmonijki. Intrygująco przebiegł również koncert kolejnej rodzimej grupy Blackberry Brothers. Tym razem dwie gitary elektryczne świetnie miksowały się z organami. Konwencję southern rocka świetnie dopełniał wokalista Mat Polański. Bardzo dobrze oleśnicka kapela wypadła we własnym utworze „Tell Me”. Zdecydowanie za krótki występ zespołu cechowała duża intensywność gry, a muzycy wywołali żywą reakcję słuchaczy klasykiem „With A Little Help From My Friends”. Nie zawiódł również kwartet Blues Junkers z wyrazistą wokalistką i osobowością sceniczną Natalią Abłamowicz. Warszawski ansambl rozpoczął bardzo stosownie utworem „Good Evening Everybody” z nowej płyty Night Time. Sztandarowy punkt każdego koncertu zespołu utwór „I’d Rather Go Blind” wypadł znakomicie, m.in. dzięki ładnie zbudowanej solówce gitarzysty Maćka Sycha. Jednak w całości wyparowała gdzieś dawna energia zespołu, rutyna powoli wypiera prezentowaną do niedawna świeżość.
Pierwszą zagraniczną artystką podczas maratonu koncertowego w Spodku była Kanadyjka Lindsey Beaver. Grała na prostym zestawie perkusyjnym na stojąco i śpiewała z dużym animuszem, głównie własne utwory z płyty Tough As Love. Jej muzyka to żywa, dynamiczna mieszanka rockabilly, rock ‘n’ rolla i rhythm and bluesa. Głównym „rozprowadzającym” w trzyosobowym zespole był niezwykle stylowy gitarzysta Brad Stivers. Beaver udowodniła, wciągając publiczność do zabawy, chociażby w utworze „Oh Yeah”, że potrafi każdego do niej zachęcić, lecz już nie oczarować. A to uwiedzenie publiczności udało się kolejnemu wykonawcy Danielowi Castro. Gitarzysta i wokalista z Kalifornii pochodzenia meksykańskiego, przyjechał do Polski po raz pierwszy. Castro to przykład paradoksu naszych czasów. Artysta jest ogólnie mało znany, rzadko koncertuje poza Kalifornią, sporadycznie nagrywa płyty, które wydaje własnym sumptem. Natomiast w kanale internetowym YouTube, jego wykonanie utworu „I’ll Play The Blues For You” ma ponad czterdzieści milionów odsłon. Koncert Castro był spokojnym i systematycznym rozwijaniem bluesowej opowieści, ze świetnym wokalem i szlachetnymi frazami gitary, bez cienia technicznego kuglarstwa. W utworze Johnny’ego Nitro pojawiła się na scenie żona gitarzysty Julie Friend, wykonując oryginalną wokalizę. Kilkanaście minut trwała festiwalowa wersja standardu „I’ll Play The Blues For You”, zaś bardzo udany koncert zakończył utwór „She’s A Little Rocker” z wplecionymi elementami meksykańskiego folkloru. Po raz pierwszy w Polsce fani bluesa usłyszeli także wschodzącą gwiazdę bluesa Victora Wainwrighta. Jego zespół The Train to zaledwie trio, lecz złożone z wybornych instrumentalistów. W roli głównej oczywiście wokalista i pianista Victor Wainwright, który szybko objawił charyzmatyczne cechy. Zachowanie, ruch sceniczny, rewelacyjny sposób operowania głosem i wybuchowa gra na elektronicznym fortepianie ocierała się o jakieś misterium. Wainwright mocne akordy boogie grane lewą ręką, przeobraża w rock’n’rollowe harce na klawiaturze, za moment przechodzi w pasaże z klasyki lub uspokaja grę bluesowym schematem. W jego muzyce roi się od zaskakujących zestawień, zwrotów dynamicznych, motywów melodycznych i naturalnej ekspresji. Pianista doskonale radził sobie nawet bez swojego instrumentu i mikrofonu, śpiewając bezpośrednio do widowni. Fantastycznie zabrzmiał utwór „Thank You Lucille”, napisany przez pianistę w hołdzie dla B.B. Kinga. Kolejny raz tego wieczoru objawił się również nieprzeciętny gitarzysta. W zespole Wainwrighta był nim Pat Harrington, preferujący stylistyczny kontrapunkt wobec propozycji lidera. Grał rockowo, bluesowo lub wręcz psychodelicznie. Na koniec do zespołu Wainwrighta dołączył z harmonijką Irek Dudek. Ten koncert przeniósł słuchaczy w ekscytujący świat muzyki boogie i bluesa, licznych bodźców i zaskoczeń oraz wewnętrznego żaru Wainwrighta.
James Blood Ulmer w towarzystwie gitarzysty Vernona Reida oraz Memphis Blood Blues Band zjawili się na festiwalu już po raz czwarty. W wywiadzie dla „Jazz Forum” Ulmer tajemniczo zapowiadał, że przedstawi na Rawie Blues zupełnie nową koncepcję artystyczną. Tymczasem koncert składał się z tych samych utworów z kanonu chicagowskiego bluesa, jak m.in. „Spoonful”, „I Want To Be loved”, „I Just Want To Make Love To You”, „Evil”, czy „Little Red Rooster”. Faktycznie utwory tym razem były osadzone w innej podstawie rytmicznej, liczył się wyeksponowany puls, by nie powiedzieć transowy wymiar muzyki. Narastające napięcie i nieliczne solówki na skrzypcach, harmonijce, gitarze lub instrumentach klawiszowych prowadziły według pewnego schematu do gęstej kulminacji free jazzowej. Pociągający był sonoryczny brud i zgrzytliwa harmonia. Męczyło stosowanie tej samej metody w odniesieniu do kolejnych utworów. Odmianą i szczerym przekazem było wykonanie na koniec koncertu kompozycji Johnny’ego Copelanda „Ghetto Child”. Ten muzyczny lament bluesowy wniósł prawdziwe emocje i oddalił ogólne wrażenie, że głos Ulmera nie ma już dawnej głębi i bogatej barwy. Na finał festiwalu pojawiła się kobieta-zjawa. Postać młodej kobiety z długimi rozpuszczonymi włosami, które spływały na tunikę prawie w tym samym kolorze, wokalistka i gitarzystka Hannah Wiklund. Zaśpiewała kilka własnych piosenek jedynie z akompaniamentem mocnych tonów gitary elektrycznej. Kiedy dołączyła sekcja rytmiczna The Steppin’ Stones muzyka nabrała rumieńców, lecz był to balladowy pop lub blues-rock. Punktem wyjścia w kolejnych utworach stały się zgrabne riffy gitarowe. Wiklund jest świetną autorką piosenek, podchodzi do gry na gitarze z rozwagą, nie forsuje typowych popisów instrumentalnych. Młoda artystka, będąca nowym odkryciem dla bywalców Rawy Blues postarała się, by zamknięcie festiwalu wypadło ekscytująco. Nie można pominąć w relacji z festiwalu tradycyjnego jam session w hotelu Novotel. Rolę animatora spontanicznego grania pełnił zespół Nicka Schnebelena. Szkoda, że ograniczona ilość słuchaczy miała przyjemność uczestniczenia w koncercie z niezwykłymi konfiguracjami muzyków. A były to chociażby takie warianty, jak Schnebelen-Kapołka-Castro czy Schnebelen-Wainwright-Dudek.
Pewien szef muzycznej stacji radiowej po obejrzeniu plakatu 39. edycji festiwalu, stwierdził, że jedyna znana postać na Rawie Blues to Vernon Reid. Redaktor funkcjonuje w zupełnie innej bańce kulturowej, a blues to odległa planeta, gdzie czasem dzieją się rzeczy niepowtarzalne. Pewnie dlatego stali bywalcy festiwalu Rawa Blues, wracając do swoich domów, po tak wielu uniesieniach już snuli plany dotyczące następnego roku.