37. Rawa Blues Festival
28-30 września 2017
Wykonawcy
NOSPR
Irek Dudek Big Band, Eden Brent
Duża scena, Spodek
Marcus King Band, Sonny Landreth, Tim Woodson & The Heirs of Harmon, Kris Barras, Band
Sobo Blues Band, Grzegorz Kapołka Trio, Pola Chobot & Adam Baran, Wes Gałczyński & Power Train, Two Timer, Rockomotive
Scena boczna, Spodek
Blackberry Brothers, Hubert Szczęsny i Nie Strzelać do Pianisty, Adam Bartoś, Tandeta Blues Band, HoldBlues, Forsal
Multimedia
Marcus King Band
Tim Woodson & The Heirs of Harmony
Sonny Landreth
Kris Barras Band
Sobo Blues Band
Duża scena
Irek Dudek Big Band
Eden Brent
Sonny Landreth - warsztaty NOSPR
Kronika
Podobnie jak w roku poprzednim, festiwal rozpoczął się w kameralnym gronie odbiorców, ciekawych spotkania ze wspaniałym gitarzystą Sonnym Landrethem. Był to godzinny koncert solowy, transmitowany przez radiową Trójkę, z sali kameralnej w siedzibie NOSPR. Artysta z Luizjany zademonstrował swój kunszt instrumentalisty, zdawkowo opatrując komentarzem kolejne utwory. Mieszał utwory instrumentalne z wokalnymi, ilustrując przekrojowo swój dorobek kompozytorski. Zmieniał również instrumenty, gitary elektryczne uzupełniała gitara rezofoniczna. Występ miał niepowtarzalny urok bliskiego kontaktu z muzykiem o oszałamiającej technice gry i skromności osobistej. Nie można również pominąć brzmienia muzyki Landretha, wypływającego niemal spod palców gitarzysty. Już tego wieczoru znalazło potwierdzenie słów Erika Claptona, że Landreth to „najbardziej niedoceniony gitarzysta bluesa”.
Następnego dnia w piątek 29 września w wypełnionej głównej sali NOSPR uczestniczyliśmy w koncercie galowym. Po ośmiu latach powróciła na festiwal wokalistka i pianistka Eden Brent. Artystka wyraźnie poruszona miejscem występu, zademonstrowała bardzo dobrą dyspozycję wokalno-instrumentalną. Początkowo lekko usztywniona, poczuła się swobodniej po dwóch utworach. Jej trwający trzy kwadranse recital wypełniły utwory w konwencji boogie lub w bardziej dystyngowanej rytmice ragtime’u. Pod koniec występu ożywienie słuchaczy wywołał utwór „Everybody Already Knows”. Na bis Brent zaśpiewała kołysankę „Goodnight Moon” w stylu Eltona Johna oraz bardziej motoryczny kawałek Jimmy’ego Reeda „Baby What You Want Me To Do”. W tym ostatnim punkcie programu otrzymała silne wsparcie śpiewającej i rytmicznie klaskającej publiczności.
Wielką niespodzianką i zaskoczeniem była druga część wieczoru. Z towarzyszeniem 15-osobowego big bandu wystąpił Irek Dudek. Dyrektor festiwalu i jedyny regularnie prezentujący się na Rawie artysta, wyraźnie zaskoczył słuchaczy. Nigdy dotąd nie słyszeliśmy go w tak zdecydowanie jazzowym wydaniu. Bez względu na to, czy słuchaliśmy standardów „Basin Street Blues” i „Trouble In Mind”, czy rock’n’rollowych piosenek z repertuaru Shakin’ Dudi’ego, utwory miały jednorodny mocno swingowy charakter. Co ciekawe, każdy utwór odkrywał inny zamysł aranżacyjny; czasem był to klasyczny swing, czasem retro-swing lub jak w przypadku utworu „Taka przebojowa” wręcz music-hallowa orkiestracja. W patetycznej piosence „Wiatr się na jesionie wietrzy” do słów Jerzego Harasymowicza duże wrażenie zrobiły przejmujące solówki na harmonijce i puzonie. W „Goście idą” rytmika swingu krzyżowała się z twistem, zgrabną solówką błysnął gitarzysta Grzegorz Kapołka. Na ten koncert wykonany z dużą klasą złożyło się wiele elementów. Dobra dyspozycja wokalna Dudka, w śpiewie wyczuwalne były dojrzałość i wyważone stosowanie środków wyrazu. Na takim samym wysokim poziomie wypadła gra Dudka, głównie melodyczna na harmonijce i żywiołowa, wirtuozowska na skrzypcach elektrycznych. O ile pierwsza część koncertu była bardziej artystyczna z uwypukleniem subtelności rytmiki i pięknie rozpisanej sekcji dętej, to w części drugiej dominował już klimat bardziej rozrywkowy. Irek Dudek wykonał kilka utworów z repertuaru Raya Charlesa: „Hit The Road Jack”, „Georgia On My Mind” i „Unchain My Heart”. Na scenie pojawił się żeński chórek i drobne elementy choreografii. Nawet wpleciona w ten blok piosenka „Stereo dźwięk” nabrała charakteru bardzo podobnego do przebojów Raya Charlesa. Bohater wieczoru skoncentrowany na muzyce, zupełnie zrezygnował z estradowych grepsów i imponował poziomem wykonawczym. Słuchaczy ostatecznie przekonał Dudek instrumentalnym utworem „From Alojz To Alex” ze skrzypcowym popisem w wirtuozowskim, zawrotnym tempie. Popularny wokalista i multiinstrumentalista bluesowy potrafił tego wieczoru uwieść nawet fanów stawiających Shakin Dudi’ego ponad wszystko. Rzeczywiście, trudno było się oprzeć bardziej dojrzałej i wyrafinowanej wersji poczynań artystycznych Irka Dudka. Gdy opadały emocje, spora część widowni po koncercie big bandu, przeszła do sali kameralnej NOSPR, by posłuchać drugiego solowego recitalu Sonny’ego Landretha.
W sobotę 30 września swoje podwoje otworzył dla festiwalu Spodek. W hali w szczytowym momencie występów głównych gwiazd imprezy, na widowni było ponad cztery tysiące słuchaczy. Zanim to nastąpiło, uczestnicy konkursu na Małej Scenie występowali dla znacznie mniejszej grupy słuchaczy, którzy stawili się zaraz po godzinie 11. Leniwy poranek skończył się w tym samym momencie, gdy zespół Rockomotive wypełnił ciężkim brzmieniem gitar i ekspresją wokalistki Anety Romańczyk scenę. Wokalistka grupy nie oszczędzała głosu, aż do ostatniej piosenki „Blues dla małej”. Następny zespół Forsal z Częstochowy szybko uświadomił znającym młodą krajową scenę bluesa, że poczynił znaczne postępy w ciągu ostatnich dwóch lat. Grał muzykę raczej z okolic bluesa z elementami funky i jazzu. Nowe atuty zespołu to bardziej czytelne aranżacje utworów, klarowne plany dźwiękowe, zróżnicowana dynamika, własny repertuar i sporo miejsca dla solowej harmonijki. Słychać było, że Forsal dojrzewa z imprezy na imprezę. Publice spodobał się również surowy, prosty blues akustycznego duetu Hold Blues. Muzycy wykonali utwory o otwartej formie, z silnym pulsem rytmicznym i ruchliwą harmonijką. Więcej w tym nieokrzesanej zabawy w muzyk niż gotowej propozycji. Kwadrans z duetem mógł kojarzyć się z atmosferą juke jointu z Delty Missisipi. Bardzo solidnie wypadła kilkunastominutowa prezentacja zespołu o długim stażu Tandeta Blues Band. Jego sztandarowy kawałek „Telewizor” popłynął w zmienionej aranżacji energicznego chicagowskiego bluesa. W kolejnych utworach własnych zespołu, wokalista Leszek Sworowski otrzymał jeszcze większe wsparcie gitar i harmonijki. Kapela grała solidnie i brzmienie muzyki wzmacniało dobry efekt końcowy. Kolejny uczestnik konkursu Adam Bartoś z zespołem zbudował występ także z własnych – niekoniecznie bluesowych – utworów, zrywających ze schematem piosenki. Ważne było wewnętrzne napięcie utworów, a także ciekawe rozwiązania aranżacyjne. Koncert Bartosia wypadł zdecydowanie lepiej w warstwie instrumentalnej. Bardzo podobał się wokalista Hubert Szczęsny z grupą Nie Strzelać Do Pianisty. Koncert niósł ekscytujący klimat, pociągające było narastanie emocji budowane głównie wokalem, chociaż utwory trudno byłoby zakwalifikować do bluesa. Niewątpliwie frontman w całym towarzystwie, zasłużył na miano osobowości scenicznej. Na koniec konkursowych zmagań zadziornym, mocnym brzmieniem w stylu blues-rocka uderzył zespół Blackberry Brothers. Kwintet nawiązał do southern rocka z południa Stanów Zjednoczonych. Gdy rasowy wokalista mierzy się z atakami ostrych gitar, bardzo dobry efekt jest murowany. Już dawno nie mieliśmy tak grającej kapeli na naszej krajowej scenie. Zespół udowodnił, że porządnie spenetrował ten rodzaj muzyki i na dodatek nie poszedł śladem The Allman Brothers Band, lecz bardziej wdarł się w rejony kapel Arc Angels i Storyville.
Koniec produkcji na Małej Scenie dał szansę, krótkiego rajdu po stoiskach festiwalowych z płytami, koszulkami, harmonijkami firmy Hohner oraz z kwartalnikiem Twój Blues. Wielu fanów chętnie przystawało na krótką rozmowę z redaktorem naczelnym pisma Andrzejem Matysikiem. Tymczasem na Dużej Scenie maraton festiwalowy rozpoczęła grupa Rockomotive wybrana przez społeczne jury, jako laureat konkursu. Nagłośnienie w Spodku pozwoliło wydobyć jeszcze bardziej drapieżne brzmienie kapeli, która nie mogła chyba uwierzyć w swoje zwycięstwo i dlatego grała z wyjątkową determinacją. Podobnie nawet na moment nie odpuściła poznańska grupa Two Timer, w koncercie złożonym z sześciu własnych utworów. Można powiedzieć, że bezkompromisowa, zadziorna a nawet chuligańska wersja bluesa kwintetu, zrobiła duże wrażenie. Intensywna gra harmonijki była kontrapunktem dla śpiewu Piotra Gorzkowskiego. W końcówce występu popisał się również gitarzysta Ernest Kałaczyński. Gdyby kiedyś zespół mógł się pokusić o utwory z polskim tekstem, miałby szansę dotrzeć do słuchacza, który szuka współczesnej wersji bluesa. Debiut płytowy zespołu Wes Gałczyński & Power Trio odbił się w ubiegłym roku szerokim echem. Z podobnym przytupem jak na płycie, kapela zagrała na Rawie Blues. Bardzo przesterowane brzmienie gitary lidera zaatakowało już w pierwszym utworze. Mieszanka elektrycznego bluesa i hard rocka, z nieustępliwym agresywnym brzmieniem, na dłuższą metę jednak trochę męczyła. Po silnej dawce adrenaliny kapeli Wesa Gałczyńskiego, występ następnej formacji miał cechy balsamiczne. Duet a właściwie trio, Pola Chobot & Adam Baran zagrało w zasadzie akustycznie. Na taki odbiór składały się głos, gitara elektryczna i perkusja obsługiwana przez Filipa Laszuka. Muzyka tria wymaga uważnego słuchania. Budowana prostymi środkami miała dużą moc oddziaływania. Z pewnością śpiew i osobowość Poli Chobot oraz sprawność gitarzysta Adama Barana wyczulonego na brzmienie i klimat utworów, tworzyły rodzaj magnetycznej synergii. Partie gitary nakładane w postaci rytmicznego loopa, nadawały muzyce psychodelicznego wymiaru. Trio wykonało m.in. własny utwór „Brudno” oraz Skipa Jamesa „Hard Time Killing Floor”. Ten występ mógł być dla wielu zapowiedzią czegoś wyjątkowego, co może zdarzyć się w przyszłości w działaniu tego zespołu. W inną stronę powiódł słuchaczy gitarzysta i kompozytor Grzegorz Kapołka ze swoim trio. Zagrał bluesa z wtrętami rocka, funky i jazzu. Rozpoczął energicznie utworami z ostatniej płyty solowej „Blues March” i „Jungle Blues”. Gitarzysta zmieniał barwę instrumentu, co najbardziej upiększyło kompozycje „Fifth Avenue Blues” i „For John Scofield”. Śląski muzyk jest świetnym gitarzystą dysponującym dużą biegłością techniczną. W tym, co proponuje zdradza też szerokie horyzonty muzyczne, które czasami wiodą go w stronę bardzo impresyjnego bluesa z instynktownie skrywaną nutką liryzmu. Jednak sekcja rytmiczna wytrawnych instrumentalistów grała zbyt pasywnie. W koncercie Grzegorza Kapołki brak było wewnętrznego ruchu w zespole, przeważała gra na lidera-solistę.
Po pokonaniu problemów technicznych w pierwszych minutach koncertu, dostatecznie głośno i ciekawie rozpoczęła występ grupa Sobo Blues Band z Izraela. Trio z łatwością złapało kontakt z publicznością, grając bluesa z rytmiką rockabilly. Każdy następny utwór odkrywał inną stronę muzycznych zainteresowań grupy. Był shuffle, był klasyk „Mean Old Frisco”, były taneczne propozycje i śpiewy z publicznością. Okazało się, że to sympatyczni muzycy z przemożną chęcią podobania się odbiorcom. Zdecydowanie z jeszcze większym przytupem rozpoczął występ Kris Barras z zespołem. Angielska grupa zagrała w rockowym stylu utwór „Rock ’n’ Roll Running Through My Veins” i potem równie rytmiczny „I’m Gone”. Bardzo dobry i pewny wokal, Barras uzupełniał ognistymi solówkami na gitarze. Wrócił do przeboju sprzed kilku lat „In Too Deep” i po kolejnym energicznym numerze zaśpiewał wolnego bluesa w stylu Gary’ego Moore’a. W drugiej części koncertu efektownie wytatuowany Barras włączył granie znowu na wyższe obroty. Publiczność świetnie przyjęła ten mocno energetyczny koncert, z dobrze skrojonymi piosenkami w blues-rockowej formule, dynamicznym śpiewem podsycanym umiejętnie dawkowaną grą na gitarze.
Kolejny „chłopak z gitarą” Sonny Landreth wprowadził na scenę więcej wyrafinowania. I znowu pojawił się skład trio, tym razem aż z Luizjany. Znakomity gitarzysta rozpoczął niemal od zera, blokiem kompozycji wykonanych w ujęciu akustycznym. Utwory „A World Away” i „Creole Angel” ledwie zasygnalizowały luizjański charakter muzyki i techniczne zawiłości gry Landretha na gitarze. Kiedy trio skorzystało z prądu, stała się jasność. Przy dużej mocy wzmacniaczy Landreth zaintonował „Walkin’ Blues”. W niezwykłym rozkołysanym posuwisto-skocznym rytmie muzyka wprowadziła słuchaczy w rejony kultury zydeco. Landreth zaproponował również własną wersję standardu „It Hurts Me Too”. Słuchaczy mogły oszołomić ślizgi dźwięków wydobywanych z gitary, ostre uderzenia strun krawędzią dłoni, wszystko cudownie rezonujące w ogromnej przestrzeni i jakby od niechcenia prowadzony śpiew. Jedni tylko patrzyli i łowili maestrię gry Landretha, inni ulegali tanecznym skłonnościom. Sonny Landreth potrafił, jak nikt wcześniej na tym festiwalu, wygenerować barwną paletę gitarowych dźwięków.
Wydawało się, że – jak to już bywało w ostatnich latach – w epicentrum trwania festiwalu powróci gospel. Miał to sprawić następny zespół z Stanów Zjednoczonych. Tymczasem liczny ansambl Tim Woodson & The Heirs Of Harmony wszystkich zaskoczył. Trzech wokalistów na froncie i zespół instrumentalny na drugim planie, dali koncert, który mógł zakręcić niejednemu w głowie. Słynny temat „Oh Happy Day” zaledwie uruchomił zdarzenia na scenie. Podczas występu dominowały: intensywna muzyka z silnym podparciem rytmicznym, ofensywny śpiew i nieustanny ruch sceniczny. Tak prezentował się zespół, który wprawdzie przekazuje swoją muzyką religijne posłannictwo, lecz robi to w nowoczesny, bardzo żywy sposób. Gospel niósł czasem soulowe wibracje, w kolejnych utworach funkowe rytmy podnosiły temperaturę muzyki. Grupa momentami wprowadzała klimat znany z przebojów The Temptations czy Love Unlimited. Był synchroniczny taniec, skoki, falowanie i dużo dobrze wykonanej muzyki z niespodziankami, na przykład utwór „It’s A Man’s, Man’s, Man’s World” Jamesa Browna czy „Shout” z repertuaru The Isley Brothers. Nieznany u nas Tim Woodson z zespołem pokazał, jak się robi profesjonalnie show, gdzie wszystko jest jednocześnie żywiołem i zarazem w każdym szczególe pod kontrolą.
Na finał 37. edycji Rawy Blues, na scenę wkroczyła sześcioosobowy Marcus King Band. Trudno było nie zauważyć twarzy młodzieńca ukrywającego się pod kapeluszem. Nie wszystkie zagrało od samego początku. Zespół Marcusa Kinga z Karoliny Południowej, przez krótki czas oswajał się ze sceną i szukał klarownego brzmienia. Dopiero w drugim utworze „Ain’t Nothin’ Wrong With That” z dźwiękowego chaosu zaczęły wydobywać się proporcje i plany. Muzyka eksponująca z pewnością dojrzały, szorstki głos Kinga i jego szaleńcze jazdy na gitarze, miała mimo ograniczonego składu również walor bogatej orkiestry. Trąbka i saksofon z jednej strony, instrumenty klawiszowe z drugiej i łącząca wszystko aktywność lidera. Razem młodzi muzycy tworzyli coraz gęstszą zabudowę w kolejnych utworach. A do tego dużo zagrań opartych na riffach oraz sztafeta efektownych solówek instrumentalnych. Na dodatek utwory przynosiły zwolnienia tempa, zmienność rytmiki, powracające motywy lub ich przetworzenia. W tym nieustannym parciu muzyki do przodu i silnym elementem spontanicznych popisów muzyków, pojawił się znienacka także wolny blues, potem melodyjna ballada oraz przeboje „Radio Soldier” i „Rita Is Gone”. Słuchacze obznajomieni z gitarą, odnotowali użycie przez Kinga kiedyś często używanego przez Claptona lub Hendrixa efektu wah wah. Momentami wracał klimat muzyki z epoki flower power, kiedy Grateful Dead wiódł słuchaczy w nieznane rejony muzyki. Marcus King Band to świetni instrumentaliści, grając wyłącznie własny repertuar sprawili, że blisko dwie godziny koncertu minęły błyskawicznie. A kiedy zespół grał bisy pomyślałem, na co będzie stać w przyszłości tego 21-letniego wirtuoza gitary i już bardzo dojrzałą osobowość muzyczną. Festiwal pokazał po raz kolejny, jak pięknie krzyżują się drogi współczesnej muzyki, gdzie blues pozostając fundamentem wyzwala nowe pokłady kreatywności i emocji.