35. Rawa Blues Festival

3 października 2015

Wykonawcy

Duża scena

Elvin Bishop, Bettye LaVette, Irek Dudek, Jarekus Singleton, Selwyn Birchwood, Sławek Wierzcholski & Nocna Zmiana, Boogie Boys, Romek Puchowski, Wielka Łódź, Blues Junkers, Wes Gałczyński & Power Train

Scena boczna

Acustic, Droga Ewakuacyjna, Joanna Knitter Blues & Folk Connection, Manfredi & Johnson, Sex Machine Band

Multimedia

Alligator Jam Session

Elvin Bishop

Bettye LaVette

Irek Dudek

Jarekus Singleton

Selwyn Birchwood

Duża Scena

Mała Scena

Kronika

Trzask prask i nastał czas celebracji. Prawdę mówiąc odświętny charakter można było wyczuć na festiwalu zawsze. Jednak właśnie w 2015 roku Rawa Blues Festival osiągnął status szacownego jubilata. Przez 35 lat impreza ugruntowała swoją pozycję daleko poza granicami kraju, nie obniżyła lotów artystycznych i co najważniejsze – pozwoliła wykształcić kilkutysięczną grupę stałych uczestników. Socjolog dodałby jeszcze, że to mieszane pokoleniowo towarzystwo. Tak było 3 października na 35. edycji Rawy Blues, znowu tylko jednodniowej, bo koncert wybitnej pianistki Marthy Argerich w siedzibie NOSPR przekreślił wcześniejsze plany.                  

W sobotni poranek powitał przybyłych do Spodka tradycyjnie konkurs na Małej Scenie. W zmaganiach wzięło udział sześć podmiotów wykonawczych z bardzo różnymi propozycjami muzycznymi. To chyba znak czasu, że prawie wszyscy konkursowicze promowali właśnie wydane płyty. W tej sytuacji nagroda konkursowa w postaci sesji nagrań stała się zachętą do planowania pracy nad kolejną płytą. Zaczął zespół Droga Ewakuacyjna z wokalistką Kariną Osowską w typowych klimatach bluesowych. Zespół z Siemianowic zakończył swój występ standardem „Something Got A Hold On Me”, w którym Karina Osowska zaprezentowała poziom rasowej wokalistki soulowej. W przypadku grupy z Lublina Sex Machine Band charakter muzyki zdecydowanie podążył w taneczne rejony funky. Następnie mieliśmy echo muzyki zespołu Dżem, łącznie z odtworzeniem wokalnego frazowania w stylu Ryśka Riedla. Nic dziwnego, skoro muzycy Acustic Trio reprezentowali Górny Śląsk. Wes Gałczyński Trio zaprezentował blues-rock z turbo doładowaniem. Uwidocznił się nacisk na eksponowanie głośnej gitary lidera i dość schematyczne kompozycje. Jednak młodym słuchaczom decybelowy czad w samo południe bardzo odpowiadał. Znacznie ciekawiej wypadły duet akustyczny Manfredi & Johnson i przede wszystkim zespół Joanna Knitter Blues And Folk Connection. Koncert tej ostatniej grupy, nawet w tych ograniczonych ramach czasowych, miał dramaturgię. Atmosfera folk-bluesowa przeistoczyła się w drugiej części niemal w psychodeliczno-rockowe uniesienie. Międzynarodowe ad hoc wybrane jury konkursowe, wytypowało kompetentnie na Scenę Główną Joannę Knitter z zespołem. 

Zanim słuchacze ruszyli ochoczo do wnętrza Spodka, skorzystali z szansy zakupu koszulek, płyt i przede wszystkim spotkania z Bruce’em Iglauerem, szefem legendarnej wytwórni bluesowej Alligator Records z Chicago. Zarówno na wcześniejszej konferencji prasowej, jak i podczas tego spotkania z fanami bluesa, Iglauer podkreślał wyjątkowość i rangę festiwalu Rawa Blues w porównaniu z imprezami tego typu w USA. Dużym zainteresowaniem cieszyło się okolicznościowy album „Rawa Blues Festival 35 lat”. Teksty w języku polskim i angielskim oraz bogaty zestaw zdjęć przywoływał historię festiwalu i bardzo plastycznie ilustrował charakter imprezy. 

Nawet na otwarcie jubileuszowej edycji festiwalu, nie było odstępstwa od tradycji. Przy kompletnie zaciemnionej scenie rozległy się tony harmonijki i wszystkich powitał Irek Dudek. Tradycyjnie też od dyrektora festiwalu pałeczkę prowadzącego przejął Jan Chojnacki. Z animuszem wystartowali laureaci z sceny konkursowej Joanna Knitter Blues And Folk Connection. Kwintet z Trójmiasta umiejętnie przetwarza tradycyjne tematy amerykańskiego folku, konsekwentnie buduje dramaturgię, proponuje współczesne elektryczne brzmienie i rewelacyjnie wspiera instrumentalnie bardzo dojrzały pod wieloma względami śpiew Joanny Knitter. Nowa płyta zespołu może być dużym zaskoczeniem. Zaraz potem poznaliśmy laureata konkursu internetowego, którym okazał się… Wes Gałczyński Trio. W dużej kubaturze hali dźwięki gitary lidera nie były już tak opresyjne i występ tria nabrał bardzo konkretnego wyrazu. Ten nowy duch festiwalu pozostał także podczas krótkiego koncertu kwartetu Blues Junkers z Warszawy. Nietypowy skład grupy, bez basu za to z fortepianem, gitarą elektryczną i okrojonym do werbla zestawem perkusji, wcale nie pomniejszył mocy oddziaływania muzyki na publiczność. Niewątpliwie w dużym stopniu była to zasługa wokalistki Natalii Abłamowicz, która najpierw przykuła uwagę utworem „Blues Not Dead”, zaś interpretacją standardu „I’d Rather Go Blind” pobudziła słuchaczy do żywiołowej reakcji. Po latach niebytu na festiwal powróciła poznańska Wielka Łódź. Lider Krzysztof Rybarczyk w doborowym towarzystwie muzyków czuł się nadzwyczaj swobodnie, wykonując z kolegami bardzo motoryczną, mięsistą wersję chicagowskiego bluesa. Koncert ubarwili stylowymi solówkami pianista Piotr Kałużny, gitarzysta Janusz Siemienas oraz harmonijkarz Leszek Paech. Ze sceny popłynęły znane tematy bluesa „I’m Ready”, „I Want To Be Loved”, „Kansas City” oraz „Caledonia”. Wielka Łódź wprowadziła pierwsza element zabawy z publicznością, co potem energicznie podchwycili i rozwinęli Boogie Boys oraz Sławek Wierzcholski i Nocna Zmiana Bluesa. Oba zespoły to klasa europejska, połączenie bluesowej muzyki i rozrywki, prezentowanych w dużym tempie i z bogatą ekspozycją popisów instrumentalnych. Kilkunastominutowy oddech między zespołami zapewnił występ Romka Puchowskiego. Z towarzyszeniem gitary dobro, z nienaganną techniką fingerstyle, wykonał pięknie kompozycję „The Maker” Daniela Lanoisa. Przy następnym utworze pochwalił się nagraniem nowej płyty i wzmocniony o perkusistę Michaela Maassa, wprowadził widownię w lekki trans wykonaniem „Who Do You Love” Bo Diddleya. 

Zagraniczny rozdział festiwalowego programu zainaugurował młody gitarzysta i wokalista Selwyn Birchwood. Jeśli tak ma brzmieć blues w przyszłości, jestem absolutnie za. Artysta z Florydy z fryzurą afro przekonał o znajomości bluesowego kanonu, potrafił wtrącić do własnych kompozycji czar dźwięków Freda McDowella, Alberta Collinsa i Magic Sama. Utwory strukturalnie oparte na skali bluesowej ożywiała wewnętrznie funkowa sekcja rytmiczna. Lider miał świetnego partnera saksofonistę Regi Olivera, z którym wchodził w solówkowy dialog lub zachęcał do efektownego grania unisono. Instrument Olivera na początku nie brzmiał silnie, lecz z czasem współbrzmienie saksofonu z gitarą dodało pożądanego blasku muzyce zespołu. Birchwood zademonstrował również bardzo dobrą formę wokalną i dużą klasę instrumentalną grając na lap steel. Połączenie gitary i saksofonu dało bardzo efektowne brzmienie muzyce. Dynamiczny występ zespołu musiał doprowadzić do bisów. 

Z jeszcze większym animuszem wystartował drugi młody wilczek amerykańskiej sceny bluesowej Jarekus Singleton. Mimo, że przy perkusji zasiadła młoda dziewczyna Maya Kyles, rytmiczna podstawa muzyki nabrała potęgi współczesnej muzyki klubowej, z ostrym bitem i mocnym konturem basu. Niedawny koszykarz Jarekus Singleton okazał się bardzo sprawnym gitarzystą i brawurowym wokalistą. W jego muzyce zatarły się granice między bluesem, hip hopem i funkiem. Chociaż na pierwszy plan wybijały się piękne, rozwibrowane tony gitary Singletona i długie frazy jego emocjonalnych improwizacji, muzyka mieniła się różnymi odcieniami dzięki harmonii organów i drugiej gitary. To właśnie Singleton był potem oblegany przez fanów proszących o autografy i wspólne zdjęcia.

Z niesłabnącymi inklinacjami do eksperymentów artystycznych Irek Dudek pojawił się na scenie w towarzystwie okazałego big bandu. Perkusja, bas, fortepian i jedenaście pulpitów w sekcji dętej. Tych pulpitów w rzeczywistości nie było, a „blacha” grała jak z nut bez partytur. Trudno było nie zauważyć, że w składzie nie ma gitary i cały ciężar muzyki przejęły dęciaki. I to w jakim stylu. Czasem zawrotne tempo utworów, kiedy indziej szatańskie podziały blachy uskrzydlały Dudka, który w kilku utworach bardzo smacznie improwizował na harmonijce. Puzonista Bronisław Duży pięknie rozpisał aranżacje, dęciaki imponowały pełnym, scalonym brzmieniem, zaczepnymi riffami lub budowały nastrój utworu, jak w zaśpiewanym przez Dudka standardzie „Georgia On My Mind”. Jak przystało na rasowy big band nie zabrakło kilku znakomitych solówek w sekcji dętej. To był chyba najbardziej jazzowy koncert Dudka w całej jego karierze. 

Po zejściu ze sceny orkiestry Dudka, drobna sylwetka Bettye LaVette w otoczeniu zaledwie kilku muzyków, wydała się jeszcze skromniejsza. Jednak wkrótce okazało się, że ta niezwykła wokalistka przeniosła słuchaczy w zupełnie inny wymiar. Powiedzieć o LaVette wokalistka, to stanowczo za mało. To artystka, aktorka i rzadkie zjawisko w muzyce. Kiedy zaśpiewała „Unbelievable” słuchacze stopniowo przyzwyczaili się do jej głosu, zaczęli również wyczuwać stężenie napięcia emocjonalnego w każdej kolejnej odsłonie tego spektaklu. Wydawało się, że na twarzy LaVette każdy nerw składa się na ładunek ekspresji, który artystka wkłada w kompozycje i w niemal z osobna w każde słowo. Usłyszeliśmy utwory „Joy”, „You Don’t Know Me At All”, „Worthy”, „Close As I Get To Haven”. Występ artystki pełen soulowej siły składał się z dziesięciu utworów, ostatni wykonany a capella nie pozostawił żadnych wątpliwości, co do obcowania ze sztuką najwyższego lotu. Rewelacyjnie wypadł zespół towarzyszący, z wślizgującym się w zawieszenie głosu lub w ciszę instrumentem klawiszowym i gitarą elektryczną. Rzadko się zdarzało w 35-letniej historii Rawy Blues, by widownia była tak zasłuchana w muzykę, pozbawioną zupełnie narzucających się elementów rytmiki i zabawy.

A potem pojawił się przygarbiony muzyk w kolorowej marynarce z gitarą Elvin Bishop. Dla sporej części fanów bluesa to nie tylko postać legendarna, lecz również główny powód ich uczestnictwa w jubileuszowej imprezie. Na scenie zrobiło się swojsko i luzacko. Bishop śpiewał i grał na swojej zabytkowej gitarze Gibsona, klawiszowiec grał również na akordeonie i harmonijce, puzonista i perkusista również śpiewali solo. Koncert zespołu Bishopa był melanżem stylistycznym, obok bluesa, pojawiały się utwory zahaczające o luizjańskie zydeco, country, soul a nawet jazz. Pozornie momentami koncert sprawiał wrażenie pełnej swobody i spontanicznych zdarzeń. Lider wyznaczał muzyków do zagrania solówki, inicjował zabawę śpiewając jazzowy standard „Hey-Ba-Ba-Re-Bop”, by w następnym utworze instrumentalnym pokazać pazur mistrza gitary. Oryginalność koncertu Bishopa polegała również na tym, że artysta potrafił wykonać temat „Everyday I Have The Blues”, a potem z humorem zaśpiewać wesołe bluesy „Old School” czy „Everybody’s In The Same Boat”. Widownię rozłożył zaśpiewany na głosy utwór „Hallelujah” z gospelsowym uduchowieniem. Zamiłowanie do jamowania Bishop objawił na sam koniec, zapraszając na scenę Bettye LaVette, Selwyna Birchwooda, Jarekusa Singletona i Irka Dudka. Cała ekipa zapewniła długi, skrzący się popisami instrumentalnymi finał. Jeszcze nigdy na Rawie Blues nie było tyle bluesa obudowanego jazzowym feelingiem. Pozwoliło to muzykom wspólnie improwizować głęboką nocą w hotelowej sali.