22. Rawa Blues Festival
5 października 2002
Wykonawcy
Koncert finałowy
C.J. Chenier & The Red Hot Louisiana Band (USA), Big Bill Morganfield (USA), Shakin` Dudi, Alvin Youngblood Hart Trio (USA)
Duża scena
Proud Mary, Cree, McMahon & Kamiński, Schau Pau Acoustic Blues, Bo Torbus Quartet, Tadeusz Pocieszyński & Bluesmobile, Riders
Scena boczna
Mizia & Mizia, Karuzella, Vacat, Sufit, Zdzicho, Kłusem z Bluesem, Arek Korolik, Bluesweiser (Słowacja), Side Road, Riverside
Multimedia
C.J. Chenier & The Red Hot Louisiana Band
Big Bill Morganfield
Shakin' Dudi
Alvin Youngblood Hart Trio
Kronika
Wszyscy „chorzy na bluesa” kiedy nadchodzi dzień X krążą niecierpliwie wokół Małej Sceny. Zagrało kilka fajnych kapel, najbardziej oklaskiwano Vacat, Riverside i Bluesweiser. A potem o 15., jak w westernie o pociągu do Yumy, zawiadowca Irek Dudek obwieścił grając na harmonijce utwór „Everyday I Have the Blues” odjazd po raz 22. najważniejszego festiwalu bluesowego w Polsce. Pierwszy zespół Riders przekornie zagrał „Whole Lotta Love” zespołu Led Zeppelin. Siarczyste dźwięki bluesa przywołał Tadeusz Pocieszyński i jego Bluesmobile. W inne, nostalgiczne rejony bluesa i swingu zawiódł publiczność Bo Torbus Quartet. Uroczo staromodny, stylowy kontrabas, gitara na pogłosie jak u Billa Haleya i trochę nikły i nieporadny śpiewający lider. Laureat Małej Sceny zespół z Bratysławy Bluesweiser najlepiej grał wolne bluesy z feelingiem. Kiedy zagrał duet Schau Pau, wzmocniony o górala z Alp, napięcie rosło jak u Hitchcocka. Muzyka akustyczna, lecz jak drapieżnie brzmią gitary zespołu i jak wciąga intensywny rytm kolejnych utworów. Wśród publiczności można było usłyszeć komentarz: „Tu się opłaca przyjechać, i posłuchać ile jest różnych odmian bluesa”. Dwa następne zespoły McMahon & Kamiński i Cree podniosły zdecydowanie poziom pobieranej energii elektrycznej potrzebnej do grania. W pierwszej części festiwalu dały się jednak odczuć zapaści ogólnej temperatury koncertu. Pierwsza gwiazda potężny Alvin Youngblood Hart w towarzystwie sekcji rytmicznej Muscle Theory, wprowadził elektryzujący, narkotyczny rytm, pojawiło się zawodzenie jak u Howlin’ Wolfa. Słuchało tego występu już ponad 4 tysiące osób. Hart zmieniał gitary jak rękawiczki i coraz bardziej odchodził od bluesa proponując mieszankę stylistyczną, w przyrządzaniu której jest niekwestionowanym mistrzem.
W takim momencie nadszedł czas na zespół Shakin’ Dudi. Co warto zaznaczyć zespół postpunkowy, który dał Dudkowi w latach 80. popularność a jakiego nie mogli pamiętać młodzi słuchacze zgromadzeni pod sceną. Tym razem Shakin’ Dudi to był big band grający „z wykopem” neoswing. Kiedy zaintonował „Au sza la la la”, przedszkolaki, starszaki i weterani powstań śpiewali razem z nim.
Szmerek poszedł po „Spodku” kiedy na scenę wszedł w lśniącym srebrzyście stroju, zwalisty Big Bill Morganfield. Bluesman radził sobie świetnie na gitarze, chociaż nie wygrywał rzeczy, które poruszają do głębi. Najlepiej wypadają kawałki jego ojca, Muddy’ego Watersa, „I Just Wanna Make Love to You”, „Mannish Boy”, Got My Mojo Workin’”. Nie było klapy o jakiej mówiło się tu i ówdzie, że płyty i koncerty Big Billa to dwie różne bajki. Morganfield pokazał, że jest nadzieją bluesa i także dobrym kompozytorem. Występ C.J. Cheniera już na starcie miał historyczny wymiar, bowiem po raz pierwszy w Polsce zabrzmiała w oryginale luizjańska odmiana bluesa, zydeco. Skoczna muzyka i niebywałe tempo wciągnęły słuchaczy bez reszty. Pod koniec występu powiedział: „Jestem szczęśliwy, dlatego że jestem tego wieczoru z Wami”. Bohaterem koncertu był także perkusista-zastępca, który zagrał tak, jakby znał repertuar Cheniera od lat i w dodatku zademonstrował wyjątkową kondycję grając bez przerwy blisko trzy godziny.